niedziela, 5 stycznia 2014

Hollywoodzki klon "To właśnie miłość" - recenzja "Sylwestra w Nowym Jorku"

Święta, święta i po świętach, jak to mówią. Mam nadzieję, że w Nowy Rok weszliście pełni entuzjazmu i z naładowanymi bateriami. Ja, niestety, weszłam w niego oglądając kiepskiego klona “To właśnie miłość” z każdym możliwym amerykańskim aktorem, który miał wolne w 2011 roku.


Jak wypchać produkcję sławnymi nazwiskami


“To właśnie miłość” to swoisty fenomen na rynku filmów świątecznych i komedii romantycznych. Nie dość, że w jego obsadzie można znaleźć każdego co bardziej znanego aktora z Wysp Brytyjskich, to w dodatku jest (w miarę) uniwersalnie uważany za dobry film. Nic dziwnego, że Hollywood chciałoby mieć własny produkt tego gatunku. 

Specjalistą od zbierania największych ilości znanych, amerykańskich twarzy w jednym filmie jest Roland Emmerich, twórca obrazów takich, jak “Dzień Niepodległości”, “Godzilla”, “Pojutrze”, czy “2012”. Roland specjalizuje się jednak w filmach katastroficznych, dlatego Hollywood postanowiło prosić o pomoc Garry’ego Marshalla, reżysera takich dzieł jak “Pamiętnik Księżniczki”, “Uciekająca Panna Młoda” czy “Mama na obcasach”. Jego “Walentynki” co prawda przeszły bez większego echa, ale to nie powód żeby się poddawać. Tym razem romantyczny film z obsadą gęstą od gwiazd dzieje się w Sylwestra. W Nowym Jorku.

Ilość, nie jakość


Nie da się ukryć, że “To właśnie miłość” ma mnóstwo wątków i postaci, ale wszystkie z nich da się zapamiętać po kwadransie oglądania filmu. W “Sylwestrze w Nowym Jorku” nie jest to takie proste. Postaci jest tak dużo i są do siebie tak podobne, że ciężko było mi się połapać w co poniektórych wątkach. Spróbuję nakreślić fabułę filmu żebyście zrozumieli w czym rzecz.


Akcja, jak już się pewnie domyśliliście, dzieje się w Nowym Jorku. Hilary Swank jest szefową przedsięwzięcia zajmującego się oświetleniem i animacją gigantycznej kuli, która co roku jest wznoszona i opuszczana wraz z wybiciem godziny dwunastej. Na imprezie organizowanej przez ekipę Hilary Swank będzie występował Bon Jovi, który trafia na swoją byłą (Katherine Heigl) odpowiedzialną za catering. W chórku Bon Joviego ma występować Lea Michele, ale utknęła w windzie z Ashtonem Kutcherem. Ten z kolei kumpluje się z Zaciem Efronem, który jako kurier zostaje wynajęty na cały dzień przez Michele Pfeiffer. Zac jest bratem Sary Jessici Parker, która ma problem z nastoletnią córką - Abigail Breslin. Nie wyłapałam w jaki sposób wątek rodzących w Sylwestra Jessici Biel i Sary Paulson (oraz ich mężów - Tila Schweigera i Setha Meyersa) łączy się z resztą, ale na pewno w równie ważki sposób.

W poprzednim akapicie wymieniłam tylko te najważniejsze postaci, a i tak nie zdołałam tam umieścić Halle Berry i Roberta DeNiro, którzy mają osobny wątek. Tak czy inaczej postaci jest mnóstwo, ale każda z nich jest płaska i nudna. Ciężko byłoby mi określić cechy charakteru większości z nich, bo żadnej z postaci nie poświęca się wystarczająco dużo czasu.

Głębia kałuży przed blokiem


Fabuła jest podobnie bezpłciowa. Mamy tu konflikt matki z córką, pielęgniarkę z umierającym pacjentem, skłóconą parę i pierdyliard innych wątków, które widzieliśmy setki razy w wielu innych filmach. Aktorzy nie są w stanie podnieść tego materiału, w efekcie całość jest ciężka do zgryzienia. Dla porównania w “To właśnie miłość” znajdują się pozornie nic nie wnoszące do fabuły sceny, jak na przykład słuchanie Joni Mitchell przez postać graną przez Emmę Thompson. Aktorka jest bezapelacyjnie genialna, ale gdyby nie scena, w której próbuje opanować emocje przed rodziną, nie poznalibyśmy głębi jej postaci. W “Sylwestrze w Nowym Jorku” takich scen po prostu nie ma.


Odniosłam wrażenie, że większość aktorów nie miała ochoty brać udziału w tym przedsięwzięciu. Jakieś 80% radości z oglądania “To właśnie miłość” znajduje się w grze aktorów, którzy może i grają w produkcyjniaku o świętach, ale wnoszą w to całą swoją energię, przez co aż miło jest doświadczać efektów ich pracy. Tymczasem oglądając “Sylwestra w Nowym Jorku” miałam wrażenie, że najbardziej charyzmatycznym aktorem był Zac Efron. Nie chcę umniejszać jego umiejętności, ale w filmie grały nazwiska obdarzone co najmniej jednym Oscarem, które w tym filmie nie były w stanie wykrzesać z siebie krzyty entuzjazmu.

Okazuje się, że zrobienie dobrego filmu to coś więcej niż wrzucenie do garnka tyle znanych nazwisk, na ile nas stać. Film musi mieć w miarę przyzwoity scenariusz i choć namiastkę duszy. Tymczasem oglądanie “Sylwestra w Nowym Jorku” to jak wyjście do domu handlowego - blichtr i mnóstwo ludzi, którzy chcieliby jak najszybciej stamtąd wyjść. Średnia to przyjemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz