sobota, 8 lutego 2014

Sandry Bullock da się nie lubić, czyli "Narzeczony mimo woli" - recenzja

Dziś rozpoczyna się nasza jakże romantyczna przeprawa przez komedie romantyczne! Na pierwszy ogień idzie film z Sandrą Bullock.

Przemysł filmowy w ostatnich latach stawia w komediach romantycznych bardziej na aspekt komediowy niż romantyczny, coby zaciągnięci do kina partnerzy mogli jakoś przetrwać tę udrękę. Jako masa w ciągu ostatnich dziesięcioleci przestaliśmy chcieć oglądać emocjonalne rozterki na rzecz nieśmiesznego slapsticku. Przykładem niech będzie komedia romantyczna z Sandrą Bullock pod tytułem “Narzeczony mimo woli”. 


Amerykańska wiza początkiem miłości


Fabuła “Narzeczonego” wygląda następuąco: Sandra jest wredną szefową, która wykorzystuje pracowitego Ryana Reynoldsa. Sama jest tak zabiegana, że przegapia moment odnowienia wizy (jest Kanadyjką) i o ile nie chce zostać deportowana, musi znaleźć błyskawiczny sposób na zostanie w kraju. Będąc osobą pozbawioną skrupółów, zmusza Ryana do fikcyjnego małżeństwa.

Gdybym nie wiedziała jak funkcjonują Amerykanie i ich urzędy, to w życiu bym nie uwierzyła w problemy, które są stawiane przed głównymi bohaterami filmu. Rozsądny człowiek spodziewałby się, że nie ma czegoś takiego jak “fikcyjne” małżeństwo w czasach, gdy pary rozwodzą się po kilkunastu godzinach od zawarcia ślubu, ale najwyraźniej nie jest to prawdą. Urzędy imigracyjne w Stanach Zjednoczonych sprawdzają “prawdziwość” związku na podstawie wywiadu, zdjęć i rozmaitych papierów. Na tym też polega fabuła filmu - agent z urzędu grozi, że będzie dokładnie sprawdzał jak wygląda związek dwójki zaręczonych i jeśli dopatrzy się czegoś fałszywego, Sandra zostanie deportowana do Kanady. 


Ja cię kocham, a ty jesteś toksyczna


Para zostaje zmuszona do wyjazdu w rodzinne strony Ryana i podtrzymywania kłamstwa przed jego rodziną. Jak się domyślacie, w międzyczasie Sandra staje się prawdziwym członkiem rodziny niczym w “Ja cię kocham a ty śpisz”, żeby w scenie ślubu móc wszystko wyjawić. 

W międzyczasie powinno się też rodzić jakieś uczucie między dwójką głównych bohaterów, ale ich wspólnych scen jest mało i mają tak niedużą wagę w porównaniu do Sandrowych przygód z resztą rodziny, że ciężko mi było uwierzyć w jakiekolwiek zakochanie. Robi się to szczególnie dziwne, kiedy człowiek sobie uświadomi, że na początku filmu Ryan autentycznie nie znosi swojej szefowej. No, ale najwyraźniej lata dręczenia idą w zapomnienie kiedy człowiek pomieszka z ciemiężycielem przez weekend. Ewentualnie ten film to studium rodzenia się toksycznego związku i zdecydowanie nie doceniłam twórców. 

Slapstick bez śmiechu publiczności


Głównym źródłem humoru jest slapstick z Sandrą Bullock. Patrzcie, wredna baba z miasta wylądowała na wsi! Nie radzi sobie z chodzeniem w gigantycznych szpilkach i taszczeniem bagażu! Ryan jej nie pomaga, bo to wredna baba! Chłopak tłumaczy się przed matką i babką, że narzeczona “wszystko chce robić sama... jest feministką”. Haha, głupiutki Ryan, przecież wszyscy wiemy, że feminizm kończy się, kiedy trzeba coś wnieść na kolejne piętro.

Najbardziej zirytowało mnie to, jak słabo napisani zostali bohaterowie. Postać Sandry ma być zimną pracoholiczką, ale w pracy widzimy ją tylko na początku filmu i w króciutkich przerwach między wygłupami w towarzystwie matki i babki jej fikcyjnego narzeczonego. Nie jestem pewna jakim człowiekiem miał być bohater grany przez Ryana Reynoldsa. Jest tak nijaki, że wychodzi na nudziarza. Między aktorami jest chemia, ale nie bardzo wiadomo skąd ona się bierze przez to, jak płaskie grają postaci.

Jestem człowiekiem starzejącej się daty i nie podoba mi się trend “ufajniania” komedii romantycznych. To są komedie romantyczne! One z definicji są żenujące! A jeśli nie są, to nie kwalifikuje się ich jako komedii romantycznych (vide: Kiedy Harry poznał Sally)! Wyrzucanie elementów, które tworzą gatunek i zastępowanie ich innymi to chyba najgorszy sposób na jednanie widowni. W przypadku “Narzeczonego mimo woli” niezły pomysł (miły facet i wredna baba dogadują się) i dobre narzędzia (aktorzy!) po prostu się marnują. Lepiej obejrzeć po raz setny “Ja cię kocham a ty śpisz”, gdzie puentą slapsticku są bokserki w serduszka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz